wtorek, 25 września 2012

Kilka słów o forum Mahle

Ludzie różne rzeczy piszą.....
W starożytnym Rzymie forum było centralną częścią miasta, w której spotykali się mieszkańcy żeby m. in. polemizować z sobą na różne tematy. Często pomocą służył uznany filozof, który rozstrzygał spory. XXI wiek to fora internetowe – dyskusje, które bardzo często nie mają nic wspólnego z prawdą, a stanowią tylko i wyłącznie element sensacji.

W przeciwieństwie do starożytnych forów internetowe dyskusje bardzo często mają formę anonimowych wypowiedzi pomiędzy panem/ panią X, a panem/panią Y. Rzadko również pojawia się strona, która dba o kulturę wypowiedzi i o to, co tak naprawdę pojawia się w treści i tematach postów. Starożytnego mędrca zastąpił moderator, który jednak nie zawsze swoją pracę traktuje poważnie i wychodzi z założenia, że jeśli mamy demokrację, to lud może pisać co popadnie.
Forum Mahle powstało w 2005 roku i od samego początku stanowi głos pracujących w krotoszyńskiej firmie pracowników. Już na początku można poczytać o sytuacji w firmie, która zdaje się jest niezmienna od siedmiu lat. Każdy kto chce dowie się o syfie na tłokach czy zaworach. Prześledzi kariery wybitnych mistrzów zmian w zakładzie. Posłucha o tym co prezes Andreas Kosicki wyrabiał czy też pozna chętne na sex dziewczyny z Mahle, o czym nota bene, ostatnio głośno w Krotoszynie. – Dawniej sztuka rozmawiania polegała m. in. na umiejętności przekonywania innych, tzw. persfazji. Cel był jeden. Przekonanie do siebie jak największej liczby słuchaczy. Informacja musiała być sprawdzona i poparta dowodami czego niestety na forum Mahle brakuje – mówi były pracownik Mahle, Adrian Kmiecik. Dodaje jednocześnie, że większość rzeczy to tania sensacja, która wypływa tylko i wyłącznie z niezadowolenia pracowników z sytuacji z jaką mają do czynienia w zakładzie. – Tak było również w przypadku tego zdjęcia z napisem z „Auschwitz” (pisaliśmy o tym na początku tego roku – przyp. red.). Oczywiście, że nie miał prawa tego pracownik zrobić, ale pokazał mniej więcej jak czują się pracownicy w „Mahle” – kończy Adrian.
Wszystko to wpływa na fakt, że ludzie bardzo często piszą co popadnie, a że Polak ma bujną wyobraźnię wiele spraw jest zupełnie kompromitująca, nie tyle osoby, o których się pisze, ale cały zakład, który zezwala na to żeby pisać o nim źle. Forum istnieje bez wymogów rejestracyjnych, a więc każdy może doszukiwać się na nim sensacji. I można by było pokusić się o sprawdzenie IP komputera z którego ktoś dodał obraźliwy lub nieprawdziwy wpis tylko czy to ma sens. Komputery są już bowiem wszędzie i łatwo jest się wywinąć od odpowiedzialności. –Mahle nie jest  odpowiedzialne za treść zawartych tam wpisów. Jeszcze na początku zarząd często rozwiewał na forum obawy np. dotyczące zatrudnień na umowy tymczasowe w firmach zewnętrznych. Natomiast trudno się dziwić jeżeli nie pisze na tematy, które są po prostu wyssane z palca. To świadczy tylko i wyłącznie o kulturze osobistej danej osoby. Na pewno forum ulegnie jakiejś radykalnej zmianie w najbliższym czasie – poinformował anonimowo pracownik z Działu Technologii Informatycznych w krotoszyńskiej firmie.
Zmianom forum powinno ulec chociażby z jednego względu. – Jak by Pan się czuł mając np. żonę w firmie i poczytał sobie o tym jak to tam wszystkie d...y dają he? Ja bym swojej żony do pracy tam już nie puścił – kończy nasz rozmówca. I trudno nie przyznać mu racji.
 


Kopidołki zawsze w cenie

850 zł to koszta wykopania grobu w Krotoszynie
Do naszej redakcji zgłosił się pan Grzegorz T. z Krotoszyna, który jest zbulwersowany tym ile musiał zapłacić za wykopanie grobu dla swojej zmarłej bliskiej  pewnej firmie pogrzebowej. O ponad połowę mniej biorą pracownicy pogrzebowi w sąsiednim Miliczu. Dlaczego w Krotoszynie jest tak drogo?

Temat pogrzebów powraca jak bumerang. Tym razem dominuje cena za pogrzeby, która zdaniem pana Grzegorza, przechodzi najśmielsze przekonania. – Zapłaciłem w sumie za pogrzeb 6,2 tys. zł. Zasiłku pogrzebowego dostałem 4 tys. Łatwo więc policzyć, że musiałem dołożyć do niego 2,2 zł. Wielu ludzi póki nie mają styczności z pogrzebem po prostu nie wie z czym się będzie mierzyć, a to okazuje się taki sam biznes jak każda inna praca. Trzeba zarobić i broń Boże kosztem zmarłego, ale z rodzin doić można jak popadnie – mówi nasz rozmówca.
Dodaje jednocześnie, że można by było zmniejszyć te koszty gdyby nie fakt, że za wykopanie grobu w Krotoszynie pracownicy kasują aż 850 zł – I to tylko za wykopanie dołu. W Miliczu biorą 350 zł. Gdyby tam stał pomnik to już go nie rozbiorą bo nie umieją. Tutaj trzeba wziąć kamieniarza, który przy dobrych wiatrach weźmie 200-300 zł za rozebranie, a potem z 500 zł za postawienie po pewnym czasie nowego. Nic tylko w tej branży się zatrudnić. Mi chodzi jednak o samo kopanie dołu – kontynuuje pan Grzegorz. - Średnio 40 pogrzebów w miesiącu razy 850 zł daje 34 tys. zł  odjąć w ogromnym zaokrągleniu 10 tys. zł na koszty pracowników (tutaj chyba przesadziłem) to pozostaje 24 tys. zł  na czysto, a i odjąć koszty łopat no to wychodzi więcej niż prezydent zarabia – kończy mieszkaniec.
O tym, że zakłady pogrzebowe to firmy, które zarabiają podobnie jak inne nie kryją właściciele. Ze względu jednak na to, że wolą pozostać anonimowi ich wypowiedzi nie podpisujemy z imienia i nazwiska, jak sami twierdzą, wolą nie prowokować się do wzajemnego podjudzania się. Zgodnie jednak twierdzą, że taki zawód wybrali, a z czegoś trzeba żyć. Również ci, co kopią groby muszą jakoś zarabiać i koniec. Ceny są jakie są, a przecież komfort życia znacznie wzrósł w ostatnich latach i nie ma co na siłę rozdmuchiwać tego tematu. – Każdy kto pracuje chce zarabiać pieniądze żeby móc wyżywić rodzinę. To nie jest lekki fach i nie czarujmy się zawsze będzie wzbudzał kontrowersje. Jeśli w Miliczu jest taniej to proszę bardzo niech ludzie chowają bliskich w Miliczu, ale tak nie będzie prawda? Z drugiej strony jeśli ktoś wychodzi z założenia, że chce oszczędzać na zmarłym to dla nas jest to sytuacja kuriozalna i niezrozumiała. My wykonujemy tylko swoją pracę – podkreśla większość właścicieli krotoszyńskich zakładów pogrzebowych.

foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Na polnej drodze stoi krzyż...

60 tys. zł na krzyż?
W gminie Kobylin przy drodze na Nepomucenów stoi zniszczony polny krzyż autorstwa rzeźbiarza, Franciszka Nowaka. To zabytek, dla którego niestety czas nie jest łaskawy. Podparty drewniana belą coraz bardziej niszczeje. Jego remont to cena, bagatela 60 tys. zł. Problem w tym, że nikt pieniędzy na jego odnowę nie chce dać.

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi zawsze o pieniądze, a tych niestety w skali całego kraju od zawsze brakuje. Gminy i powiaty borykają się z tym, rok rocznie, bazując na własnych budżetach i planując tylko to, co najpilniejsze i nie daj Bóg żeby po drodze coś wyskoczyło nagle bo zwiększy się deficyt, a przecież zaciągnięte pożyczki trzeba spłacać i tyle. Mieszkańcy coraz częściej przywiązują wagę do prozaicznych rzeczy, które jednak są, jak się okazuje najważniejsze dzisiaj. Chcą mieć drogi dojazdowe do pracy, rozsądne opłaty za ścieki i wywóz śmieci oraz uregulowane kwestie jeśli chodzi o podatki czy też szkolnictwo na własnym terenie. Kwestia zabytków kultury schodzi gdzieś na margines i boli nielicznych, którzy coś tam wiedzą i czują, że być tak nie powinno. Przykładów w powiecie mnożyć można wiele. Chociażby los kuźni w Starkówcu chyba został już przypieczętowany. Remontu nie będzie, a kamień na kamieniu pozostanie kamieniem już zawsze. Chyba, że rozbiorą ją podobnie jak kuźnię w Baszkowie na pchlim targu. Udało się uratować pałac w Starkówcu, w którym kto wie, może powstanie onkologia, bo kupili go lekarze z Wrocławia i o takich planach coś słychać. Przydrożne krzyże natomiast stoją. Jak stały tak stoją - trzeba dodać. Ile jeszcze nie wiadomo ponieważ ich stan pozostawia wiele do życzenia.

Zapomniana tradycja

Na drodze w kierunku na Nepomucenów stoją dwa polne krzyże autorstwa Franciszka Nowaka (1810-1894) – ludowego rzeźbiarza tworzącego w okolicach Gostynia, Krotoszyna i Rawicza. Artysta był wędrownym świątkarzem. Chodził od wsi do wsi, ubrany w fałdzistą wołoszkę. Stworzył wiele dzieł ludowych, rzeźbił i płaskorzeźbił między innymi słupy dębowe (Kuklinów), krzyże (Nepomucenów, Dubin). Do roku 1939 zachowało się około 30 jego prac, w czasie II wojny światowej znaczna część uległa zniszczeniu na skutek planowych akcji okupantów niemieckich. Nie wiadomo ile jego prac zachowało się do dziś. My jako redakcja wiemy o trzech krzyżach, płaskorzeźbie św. Jana Nepomucena i dwóch słupach w okolicach Kuklinowa. Szczególnie krzyże wzbudzają wśród mieszkańców ogromny niepokój. – Krzyż powoli się sypie. Podparliśmy go belką, ale wystarczy silniejszy wiatr i runie na ulicę. Dbamy o to miejsce. Zawsze w maju spotykamy się pod nim i modlimy. Był tutaj od zawsze. Jeszcze z mamą tutaj przychodziłam. To tradycja, o której niestety większość już zapomniała – żali się pani Maria M. z Wyganowa.

60-ciu tysięcy nikt nie ma

Skontaktowaliśmy się z konserwatorem zabytków w Kaliszu, który przynajmniej na razie środków na remont krzyża nie posiada. – Krzyż polny znajduje się na gruncie prywatnym starszego mężczyzny i niestety kupił on ten grunt razem z krzyżem. Koszt remontu to 60 tys. zł i z tego co wiemy nie stać pana żeby taki remont zrobił. Docelowo nakazaliśmy zabezpieczenie krzyża co jest zrobione. Na razie tyle można było zrobić. Dodatkowo krzyż stoi na gruncie gminnym więc myślę, że w gminie należałoby szukać jakiegoś rozwiązania – powiedziała Beata Matusiak z Urzędu Konserwacji Zabytków.
Gmina Kobylin, jak najbardziej, chciałaby jakieś środki na remont tego krzyża i innych zabytków dać, ale również pieniędzy nie posiada. – W gminie jest wiele zabytków, począwszy od budynków, a skończywszy na pomnikach czy też krzyżach. Wielu ludzi kupując grunty przejmowało je razem z zabytkami często nawet o tym nie wiedząc ponieważ dowiadywali się o tym przy okazji np. jakiejś modernizacji własnego domu czy gospodarstwa. Gmina również dowiadywała się o tym po fakcie, a wiadomo, że z zabytkami jest dzisiaj w Polsce ogólnie ciężko. Albo się remontuje albo wnioskuje o wykreślenie z ewidencji zabytków i poddaje rozbiórce. My chcielibyśmy takie pieniądze dać na remont, ale skoro już konserwator wskazuje konkretną sumę na remont mógłby również wskazać skąd takie pieniądze gmina miałaby pozyskać żeby móc tak zrobić. A tak niestety nie jest – tłumaczy Wiesław Popiołek z kobylińskiego magistaratu.
Koło zdaje się zamknęło i los polnego krzyża może niebawem przypieczętować silniejszy podmuch wiatru. Szkoda, bo może zniknąć kolejny bezcenny skarb powiatu krotoszyńskiego.


foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

DPS w Baszkowie musi się rozwijać

Prezydent Baszkowa – Dionizy Waszczuk
Na ostatniej sesji radnych gminy dyrektor DPS Baszków zapowiedział, że wybuduje dla swoich podopiecznych kuchnię ze stołówkami. Wiele osób nie kryła swojego zdziwienia bo przecież rok temu nowy ośrodek został dopiero co oddany do użytkowania. Nic bardziej mylnego. Zdaniem Dionizego Waszczuka, tego typu placówka musi wciąż się rozwijać żeby podnosić swoje standardy i być bardziej atrakcyjna na tle innych domów pomocy społecznej.


Dom Pomocy Społecznej w Baszkowie powstał w 1988 roku. – Zacznę może od tego, że pałac w Baszkowie ma szczęście do użytkowników i raczej nie uległ na przestrzeni lat większej dewastacji. Przetrwał zawieruchę wojenną. W czasie II wojny światowej znajdował się tutaj oddział rehabilitacyjny dla lotników Luftwaffe, potem byli Rosjanie, którzy jednak aż tak bardzo nie zniszczyli budynku. Potem na krótko przejął budynek Zakład Naprawy Taborów Kolejowych w Ostrowie. Budynek odwiedzały liczne kolonie. Od 88’ istnieje tutaj Dom Pomocy Społecznej, w którym od początku istnienia dyrektorem jest Waszczuk – śmieje się dyrektor.

Wiele już zrobiono – wiele zrobić trzeba

Obecny kształt DPS-u to trzy obiekty, które składają się na całość ośrodka. Pierwsza część to zabytkowy późnoklasycystyczny pałac Mielżyńskich, który zamieszkuje obecnie 55 mieszkańców. – W pałacu zrobiono już wiele. Praktycznie od 2000 roku co dwa lata coś robiono. Wymieniono m. in. całą stolarkę okienną i drzwi. Wykonano elewację. Naprawiono stropy i dach. Wymieniono ogrzewanie. Pozostała do zrobienia tylko wieża zabytkowa – wylicza D. Waszczuk. Druga część ośrodka to tzw. „Belweder” ze względu na swój kształt i historyczną zbieżność. – Kiedy wybudowano w Warszawie „Belweder” stwierdziliśmy, że będziemy mieli swój w Baszkowie. Stąd też taka nazwa – śmieje się dyrektor. W tej części znajdują się: administracja, pralnie i zaplecze magazynowe. Najnowsza część oddana została w ubiegłym roku i jest swoistego rodzaju „Wersalem” w ośrodku. Znajdują się tam sypialnie dla  90-ciu mieszkańców. – Niestety problem stanowi kuchnia i stołówki. Obecnie znajdują się one w pomieszczeniach piwnicy i ze względu na kontrole sanepidu musimy szybko coś zrobić, a że nie ma rzeczy niemożliwych udało się z własnych pieniędzy wygospodarować 200 tys. zł z opiewającej na 418 tys. zł. budowy kuchni i ogłosić przetarg. Aktualnie już wybieramy wykonawcę, bo oferty wpłynęły i będzie można tę inwestycję przeprowadzić. Reszta pieniędzy się znajdzie. Jesteśmy po rozmowach i ze starostwem i z wojewodą także wszystko idzie ku dobremu – dodaje D. Waszczuk.

Modernizacja kosztem pracowników?

DPS zapewnia swoim mieszkańcom całodobową opiekę opiekuńczo-pielęgnacyjną. Mogą oni skorzystać z pomocy psychologa, lekarza psychiatry oraz lekarza POZ. W ośrodku prowadzona jest regularna terapia zajęciowa i rehabilitacja. Działa kawiarenka dla mieszkańców domu. DPS w Baszkowie współpracuje z innymi domami pomocy społecznej. Co roku organizuje trzy imprezy plenerowe (Noc Świętojańska, Dożynki i Andrzejki), na które zaprasza mieszkańców innych, podobnych sobie placówek. Pensjonariusze DPS biorą także udział w imprezach integracyjnych poza Baszkowem. – Wszystkim się wydaje, że jest tutaj drogo, a tak wcale nie jest. Koszt na jednego mieszkańca to 3060 zł w co wliczone jest: całodobowe utrzymanie i opieka; ubrania; leczenie; opieka pracowników i zapewnienie im czasu wolnego. Wystarczy tylko racjonalnie pomyśleć, a nie od razu atakować. – mówi dyrektor. Dodaje jednocześnie, że na jednego mieszkańca przypada pół etatu z aktualnego zatrudnienia. Brakuje również w tym roku 12 mieszkańców żeby móc spokojnie obsadzać miejsca pracy. – Moim zamysłem nie jest zwalnianie osób. Do tej pory zwolniłem tylko pracowników zatrudnionych na umowy interwencyjne i stażystów. Brakuje przyjęć, a pensje tym co pracują trzeba wypłacać, a te nie są małe. Średnio 2,2 tys. zł na jednego pracownika, a jest ich aktualnie 123 to łatwo sobie policzyć – mówi D. Waszczuk.

Plany na przyszłość?

Już za dwa lata odbędzie się XXV-lecie DPS-u w Baszkowie. Potem, jak wielokrotnie, zapowiadał dyrektor, czas udać się na emeryturę. Plany mogą jednak ulec zmianie. – Nie wyobrażam sobie żeby na jubileuszu mnie nie było, no chyba, że już mnie nie będzie wśród żywych – śmieje się D. Waszczuk. – W planach jest jeszcze wiele. Chcielibyśmy na przykład powrócić do tego, żeby w pałacu otwarto zakład dla psychicznie chorych. Taka możliwość już jest i nad tym teraz się skupiamy. W dalszej mierze będę próbował pozyskać jakieś pieniądze na zbadanie pewnego faktu bowiem okazuje się, że na terenie parku w ośrodku znajdują się złoża wody termalnej, a to przecież rozwinęłoby ośrodek bardzo mocno. Nie dość, że wszystko ogrzewalibyśmy wodą z tych złóż to jeszcze można by było pokusić się o hydroterapię. Wtedy będę musiał zostać i to ciągnąć – kontynuuje dyrektor.
Na brak  wytrwałości i zdecydowania w działaniach D. Waszczuk nie narzeka. – Jestem człowiekiem silnym. Zawsze kończę to, co zaplanowałem. Żona się śmieje, że kiedyś Pan Bóg mnie powoła żebym Mu piekło wyremontował – kończy dyrektor.


foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Do norek nic nie mają

Czy w Nepomucenowie powstanie hodowla norek?
W gminie trwa postępowanie w sprawie wydania decyzji środowiskowej na budowę wiat do hodowli norek w obrębie wsi Nepomucenów. Wszystko wskazuje na to, że gospodarstwo niebawem powstanie ponieważ żadne sprzeciwy mieszkańców jak dotąd nie wpłynęły, a i lokalizacja inwestycji wydaje się całkiem rozsądna. To swoisty fenomen w skali całego kraju gdzie od wielu lat toczy się batalię z właścicielami podobnych gospodarstw.

Hodowla norek w Polsce na dobre rozwinęła się w latach 90-tych. Na większą skalę jest prowadzona przez gospodarstwa rolne lub przez specjalnie wyodrębnione gospodarstwa fermowe. Hodowla może być z równą korzyścią prowadzona na małą skalę przez drobnych rolników, ogrodników, funkcjonariuszy służby leśnej, a nawet, jako zajęcie uboczne, przez mieszkańców miast, którzy coraz częściej upatrują w hodowli swoją szansę na biznes.
I to w tym drugim kierunku zaczęła się bardzo mocno rozwijać hodowla na przełomie ostatnich pięciu lat. Jest bardzo wiele metod i sposobów hodowli norek, najczęściej jest to hodowla typowo klatkowa. Taką właśnie hodowlę o specyfice gospodarstwa chce prowadzić pani Marlena Marciniak z Krotoszyna, która zwróciła się do gminy Kobylin o wydanie decyzji środowiskowej umożliwiającej jej postawienie wiat do hodowli we wsi Nepomucenów. – Nie będzie to ferma, ale gospodarstwo do 59 jednostek DJP czyli mówiąc bardziej zrozumiale na terenie gospodarstwa będzie około 23 tys. sztuk norek. Gospodarstwo ma być zlokalizowane daleko od gospodarstw i budynków mieszkalnych w obrębie lasu na końcu wsi. Większego zagrożenia dla mieszkańców, jeśli chodzi o zapach nie przewidujemy. Do tej pory żadne pismo ze sprzeciwem nie wpłynęło – informuje Wiesław Popiołek z kobylińskiego magistratu.
Również sami mieszkańcy nie za bardzo przejmują się tym, że na ich terenie stanie hodowla norek. – Każdy ma swoje gospodarstwo i o nie dba. Co nas  interesuje co tam koło lasu będzie. Każdy dzisiaj chce jakoś żyć. My życzymy pani żeby jej się udało.  A jak komuś śmierdzi na wsi to niech się do miasta wyprowadzi – spuentował informację sołtys wsi, Tadeusz Dymarski.
Czy hodowla norek się opłaca świadczyć mogą chociażby bardzo wysokie ceny futer. Ich ceny oscylują w granicach 10-20 tys. zł za sztukę.
 


    

wtorek, 18 września 2012

Co kryje się w naszym ciele

Maciej Pawlikowski
We wtorek, 11 września w sali wiejskiej w Rozdrażewie kilkadziesiąt osób wzięło udział w spotkaniu ze światowej sławy biominerologiem, Maciejem Pawlikowskim. Profesor w barwny sposób opowiadał o minerałach, które znajdują się w ciele każdego człowieka i podkreślał, że większość z nich bywa bardzo niebezpieczna.

Już na początku zaproszony gość z Krakowa zainteresował wszystkich twierdząc, że w naszym ciele znajduje się wiele kryształów, które odpowiedzialne są za liczne choroby. - Wielu ludziom wydaje się, że kryształy w człowieku to trochę science-fiction. Właściwie nie wiadomo o co chodzi, ale jeżeli się już powie się, że kryształy to przynajmniej częściowo są zwapnienia, przez które się umiera, dostaje się zawałów, wylewów krwi do mózgu i różnych mało przyjemnych rzeczy, no to wtedy zaczyna nabierać to innego wymiaru – mówił profesor.
W dalszej części spotkania biominerolog tłumaczył, że w większości ludziom minerały kojarzą się z kośćmi czy też kamieniami. Okazuje się, że w człowieku różne kryształki rosną i mimo, że są malutkie to są bardzo niebezpieczne. I żeby coś z nimi zrobić, żeby wymyślić jak się ich pozbyć, trzeba najpierw je dobrze poznać. A żeby je poznać, trzeba robić różne badania na tkankach. - Poruszane zagadnienia są bardzo skomplikowane, bo człowiek jest w ogóle skomplikowaną istotą. Stąd wzięła się  biomineralogia, czyli coś pośredniego między minerałami, a biologią. Termin wykreowany został właściwie przeze mnie wiele lat temu. To tak jak była astronomia i fizyka - powstała astrofizyka, biologia, chemia - biochemia, to w tym wypadku przez analogię pojawiła się biomineralogia. – tłumaczył profesor.
Dalej profesor podawał wiele przykładów zastosowania nauki w leczeniu pacjentów chorych m. in. na kamicę nerkową.  Kryształy, które powstają w ciele człowieka można badać tymi samymi metodami, co skały występujące w ziemi. - Na podstawie badań mineralogicznych można dokładnie określić skład mineralny i chemiczny kamieni, a następnie zrekonstruować proces ich powstawania lub rozpuszczania. Dokładne ustalenie sposobu powstania kamieni nerkowych u danego pacjenta pomaga odkryć, jakie  zmiany w organizmie doprowadziły go do choroby. Na tej podstawie można zastosować skuteczne leczenie – mówił M. Pawlikowski.
Podobnie rzecz ma się z osteoporozą. Choroba ta jak się okazuje jest jednym ze zjawisk sprzyjających mineralizacji naczyń krwionośnych, a zwłaszcza wieńcowych. - Osteoporoza to nie jest tylko skłonność do łamania się kości na starość z powodu ich kruchości. Człowiek 75 - letni ma w kościach o 1kg mniej wapnia i 1kg mniej fosforu niż człowiek młody. Mówiąc obrazowo są to dwie kilogramowe torebki substancji, która pcha się w chrząstkę stawową, pcha się w naczynia, pcha się w ścięgna i w różne inne miejsca w ciele człowieka. Jest to według mnie, jeden z głównych czynników powodujących zagładę organizmu, bo mineralizacje tkanek sprzyjają np. nowotworom, zawałom, czyli chorobom niszczącym organizm. A jak to zrobić, żeby te procesy zachodziły wolniej lub ich nie było, to temat na osobną rozprawę, na parę godzin rozmowy. – kończył biominerolog.
Po spotkaniu zebrani zadawali liczne pytania. Była również kawa i słodki poczęstunek. Dzień później odbyły się jeszcze dwa spotkania z udziałem profesora w LO im. H. Kołłątaja oraz ZSP w Rozdrażewie.
 


Maciej Pawlikowski – Ma 57 lat. Jest profesorem mineralogii. Pracuje w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Wszystko o czym mówi i pisze to jego własne badania. Jak sam mówi jest to około 30 lat krojenia człowieka, zaglądania w jego różne miejsca. Badania mineralizacji człowieka są robione nie po to, żeby badać, tylko po to, żeby wiedzieć jaką profilaktykę stosować w leczeniu chorób.

Wojtku, to dla ciebie wciąż gramy

Astra Krotoszyn – KGHM Zagłębie Lubin 6:5 (4:2)
 

W gronie przyjaciół KS Astra
W piątą rocznice śmierci wybitnego krotoszynianina, Wojciecha Tatarudy – byłego piłkarza, trenera, członka zarządu KS Astra Krotoszyn na stadionie miejskim o godz. 17.00 odbyło się spotkanie towarzyskie oldbojów z Krotoszyna i Lubina.

W obu ekipach znaleźli się zawodnicy, którzy grali ramię w ramię, z grającym z numerem 10 w ataku śp. Wojciechem Tatarudą. Z Astry pojawili się: Zdzisław Adamczewski, Jerzy Andrzejewski, Andrzej Grzesiak, Stanisław Handzlik, Wojciech Junik, Wiesław Kaczmarek, Adam Płóciennik i Piotr Ździebkowski. Wystąpił nawet wnuk Tatarudy, Łukasz Stybel. Minuta ciszy i mecz oficjalnie się rozpoczął. Piłkarze, ze względu na swój wiek, grali dwie połowy po 35 minut. Początek nie wskazywał, że w towarzyskim spotkaniu padnie aż 11 bramek. Tylko pięć minut wystarczyło, żeby licznie zebrani kibice cieszyli się z pierwszego gola dla Astry. Egzekutorem był Dariusz Hylewicz. Do wyrównania w 13. minucie doprowadził doświadczony Robert Machowski. Zagłębie poszło za ciosem i niedługo potem na prowadzenie wyprowadził ekipę Marek Mierzwicki. Radość nie trwała długo i dobrą formą popisał się trener krotoszyńskich seniorów, Patryk Halaburda. Kolejne bramki Astry w wykonaniu: D. Hylewicza i P. Halaburdy zakończyły pierwszą połowę przy stanie 4:2 dla Astry.
Druga połowa to świetna gra M. Mierzwickiego z Zagłębia, który nie dość, że zaliczył klasycznego hat tricka to jeszcze strzelił jedną bramkę gratis. To było jednak za mało. Ponieważ dwa udane strzały: Janusza Maryniaka i Leszka Nowaka ustanowiły końcowy wynik meczu na 6:5. Warto dodać, że śmiało mógł być remis gdyby ekipa rywali wykorzystała prezent w postaci rzutu karnego. Umiejętnościami błysnął jednak Piotr Półtoraczyk i obronił strzał Roberta Machowskiego. – Jesteśmy bardzo zadowolone, że co roku w ten sposób oddaje się cześć Wojtkowi. Piłka to było całe jego życie. A ten mecz pokazuje, że wszyscy o nim pamiętać chcą i będą, mamy nadzieję, jeszcze długo – mówiły obecne na meczu: żona W. Tatarudy – Barbara oraz córka - Beata.
Po meczu wszyscy udali się na „grzybek” przy ulicy Sulmierzyckiej by już mniej oficjalnie świętować wspólne spotkanie w gronie przyjaciół. Wręczono również puchary i pamiątkowe dyplomy.

Astra Krotoszyn: Z. Adamczewski, J. Andrzejewski, T. Domagała, A. Grzesiak, P. Halaburda, S. Handzlik, D. Hylewicz, W. Junik, W. Kaczmarek, J. Maryniak, L. Nowak, A. Płóciennik, P. Półtoraczyk, Ł. Stybel, K. Waściński, P. Ździebkowski.
Zagłębie Lubin: Cz. Juszkaluk, M. Konosiński, I. Kramer, R. Kujawa, F. Machaj, R. Machowski, M. Mierzwicki, B. Pisz, Z. Rzeczkowski, Z. Sórga, T. Tomaszkiewicz, R. Woźniak, K. Zelma.

Wojciech Tataruda – ur. W Tomaszowie Mazowieckim w roku 1944. Karierę piłkarską rozpoczął w klubie RKS „Lechia”. Potem podczas służby wojskowej w Ostrowie Wlkp. związał się z krotoszyńską „Astrą”, której pozostał wierny do końca życia. Otrzymał wiele odznaczeń m.in.: „Złota Odznakę Honorowa PZPN” czy też medal „Zasłużony dla KS Astra”. Zmarł 21 lipca 2007 roku po ciężkiej chorobie.

Anglicy zaskoczyli cały świat

Teraz czas na łucznictwo
We wtorek, 11 września do rodzimego Koźmina wrócił utalentowany tenisista, Albin Batycki. O swoich wrażeniach z paraolimpiady i planach na przyszłość opowiada na łamach Rzeczy.

Olimpijczyk przywitał nas radosnym uśmiechem. To jego, poza Atenami i Pekinem, trzecie już igrzyska olimpijskie, w których miał możliwość uczestniczenia. – Czekałem na nie bardzo długo i przerosły moje oczekiwania. Jestem pełen podziwu dla organizatorów, którzy stworzyli nam idealne warunki do rywalizacji. Zainteresowanie mieszkańców Wielkiej Brytanii naszymi zmaganiami przerosło nasze najśmielsze marzenia. Na wszystkich obiektach,  wszystkie miejsca były zajęte, a atrakcyjność widowiska sprawiała, że widownia reagowała entuzjastycznie i z uznaniem dla naszych zmagań. Tym wyróżnił się Londyn, spośród innych miasta w których odbywały się paraolimpiady – mówi A. Batycki. Dodaje jednocześnie, że trochę szkoda, że w Polsce widzom nie było dane chociażby oglądanie krótkich spotów z imprezy, która była promowana na całym świecie, a w naszym kraju niestety nie. – Momentami było nam przykro, ale przed Polską jeszcze sporo pracy w łamaniu stereotypów. Zajęliśmy jako reprezentacja 10 miejsce w rankingu. W sumie zdobyliśmy 36 medali w tym 11 złotych, a to niebywały sukces (reprezentacja olimpijska zdobyła w sumie 10 medali – przyp. red.) – kontynuuje tenisista. Sportowcy niepełnosprawni, zdaniem koźminianina, kolejny raz potwierdzili , że woli walki, zaangażowania, determinacji nigdy im nie zabraknie, bo tego nauczyło ich codzienne przezwyciężanie wszelkich przeszkód, stojących na drodze osoby z niepełnosprawnością.

W Londynie bez medalu

Najważniejszy na igrzyskach był start w zawodach. Już samo wywalczenie kwalifikacji olimpijskiej było dla koźminianina nie lada sukcesem. Podczas igrzysk nie wszystko jednak zagrało tak jak powinno. – Podczas ceremonii otwarcia staliśmy na stadionie dobre pięć godzin. Wielu z nas miało na sobie tylko bluzy i złapało katar. Mnie akurat złapało zapalenie nerek także pierwszy mecz singlowy grałem na lekach. Nie wiedziałem do końca co się dzieje. Nawet trener stwierdził, że zagrałem najgorszy mecz w życiu – relacjonuje tenisista.
W losowaniu Albin trafił na Mauricio Pomme z Brazylii który jest o 23 miejsca wyżej w rankingu. -  Jest to zawodnik, z którym już dwukrotnie wygrałem, tylko że tym razem ja zagrałem jeden ze słabszych swoich meczów i przegrałem 6:4: 6:2. – mówi tenisista. W deblu też nie poszło. Wspólnie z Piotrem Jaroszewskim nasz olimpijczyk uległ parze z Australii 6:2 i 6:1. - Oglądając poszczególne mecze byłem pełen podziwu dla zawodników, ich poziomu gry i wielkiego postępu, jaki nastąpił od czasu olimpiady w  Pekinie – podsumował występy A. Batycki.

Nie tylko sportowa rywalizacja

Większość czasu A. Batycki spędzał w wiosce olimpijskiej w Stratford. – Wioska powstała praktycznie z dnia na dzień. Nieco industrialny widok ponieważ dawniej były tam fabryki. Nasze centrum tenisowe było zrobione tak, że po igrzyskach można je przenieść w inne miejsce. Po raz pierwszy spotkałem się z takim rozwiązaniem, że można dosłownie złożyć korty i mobilnie ulokować w innym miejscu – opowiada koźminianin. Nasz olimpijczyk zamieszkał wspólnie z kolegami – tenisistami w specjalnym bloku. Do dyspozycji miał, jak każdy, pokój dwuosobowy z dostępem do łazienki. Na wszystkich czekał również olbrzymi namiot, w którym serwowano posiłki ze wszystkich zakątków świata. – Oczywiście, że eksperymentowaliśmy z jedzeniem, ale dopiero po przegranych meczach. Pamiętam jak wziąłem kawałek polędwicy z kuchni marokańskiej, a okazało się, że to kawałek banana czymś tam owinięty. Był jednak smaczny, choć mięsa w smaku nie przypominał – śmieje się A. Batycki.
Wolne chwile to niebywała okazja do zwiedzania Londynu, do którego dojechać można było metrem. – Wszystko dostosowane było do potrzeb niepełnosprawnych. Na ulicach wszyscy bardzo entuzjastycznie nas witali i prosili o autografy, często chyba nie wiedząc do końca kim jesteśmy. Niejednokrotnie czuliśmy się jak gwiazdy, jak zupełnie w innym świecie – dodaje olimpijczyk.
Jedną z zabawnych sytuacji jaka spotkała naszych sportowców miała miejsce podczas wizyty na olimpijskim basenie. Okazało się, że ktoś przez pomyłkę pomylił jeden z biletów i jeden z paraolimpijczyków otrzymał bilet na górną lożę. – Było trochę zamieszania, ale jakoś wszystko szczęśliwie się skończyło – śmieje się koźminianin.

Spróbuje sił w Łucznictwie

Teraz A. Batycki wraca powoli do rzeczywistości. – Muszę w końcu rozpakować torbę – rzuca w naszą stronę. Ze sportowych wojaży jednak olimpijczyk nie rezygnuje. – Jeżeli chodzi o tenis to już przed olimpiadą zapowiadałem, że to będzie moja ostatnia olimpiada. I tak będzie – mówi Batycki. Do końca roku jednak ma zaplanowane jeszcze starty w mistrzostwach Polski czy też turnieju na Sardynii. – Teraz jednak skupię się na trenowaniu młodzieży niepełnosprawnej w ramach Fundacji  im. Karoliny Woźniacki. Były plany żeby takie centrum tenisowe w ramach fundacji powstało w Krotoszynie, ale brak przychylności władz nie pozwolił na to. Aktualnie trwa nabór dzieciaków i ruszamy ze szkółkami w Bydgoszczy, Wrocławu i Warszawie – dodaje tenisista.
Batycki nie zapomina również o rodzimej szkółce Spartacusa, w której jak na razie wychowuje dwójkę dobrze rokujących zawodników: Dawida Rolnika i Piotra Korcza – To fajni chłopcy i mają ogromny potencjał. Szkoda tylko, że tak mało chętnych korzysta z możliwości sportowej rywalizacji i przełamania własnych barier związanych z kalectwem – kontynuuje olimpijczyk.
Bardzo poważnie A. Batycki myśli teraz o zmianie dyscypliny. Chciałby z tenisa ziemnego przekwalifikować się na łucznictwo. – Dlaczego o tym myślę? Zacznę może od tego, że 8 lipca 1948 roku, w dniu otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Londynie, Sir Ludwik Gutmann zorganizował zawody łucznicze na terenie szpitala w Stoke Mandeville. Źródła historyczne przyjmują tę datę za początek zorganizowanego, światowego uprawiania sportu przez osoby niepełnosprawne. Stąd właśnie łucznictwo, a tak na serio to dyscyplinę tę z powodzeniem mogą uprawiać osoby z różnymi schorzeniami oraz poruszające się na wózkach inwalidzkich. A poza tym na tenis mam już swoje lata, a Londyn pokazał, że przyszli nowi, młodzi sportowcy, którzy będą się teraz liczyć w stawce – zakończył A. Batycki.


foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Bronkę zgubił na zakręcie

Bronka, gdzieś ty polazła?
Choć prace polowe powoli dobiegają końca, pozostaje w mocy konieczność zachowania zasad bezpieczeństwa podczas ich wykonywania oraz sprawności technicznej rolniczych maszyn. A z tym, jak mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze, nie jest najlepiej.

W miniony piątek pojechałem z redakcyjnym fotoreporterem w teren. Na trasie Zduny -Baszków - Konarzew wypatrywaliśmy rolnika, który wykonywałby prace polowe. Niestety, na próżno. 
Tuż przed Konarzewem spotkała nas jednak niespodzianka. Przed nami jechał duży czerwony ciągnik, którego zdjęcie mogłoby zilustrować tekst jednej z dziennikarek Rzeczy. Nagle, ni stąd, ni zowąd, od ciągnika odczepiła się brona, spadając na drogę przed nami. Było więc gwałtowne hamowanie, a potem głośne trąbienie. Gdyby nie ono, rolnik pojechałby dalej, nawet nie zauważywszy, co się stało. Zmieszany podbiegł do zgubionej brony i zabrał ją, aby przymocować do ciągnika. – Mógł pan zabić człowieka – rzuciłem w jego stronę, na co tylko machnął ręką...
Ta historia mogła skończyć się tragicznie. Za ciągnikiem jechaliśmy my, z naprzeciwka pędził skuter. Gdyby brona podskoczyła do góry, pewnie teraz nie czytaliby Państwo tego artykułu, lecz klepsydry.
Jaki wniosek? Sprawność techniczna sprzętu niektórych rolników wciąż pozostawia wiele do życzenia. Na nic apele policji, upomnienia i mandaty. Jeżdżą nierozważnie, często bez świateł, z zepsutym czy źle zamocowanym sprzętem, bo przecież pole tak niedaleko. Cóż się może stać na krótkim odcinku drogi...
Policyjne statystyki mówią jednak coś innego. Wystarczy wspomnieć sprawę rolnika, który jadąc nieoświetlonym traktorem spowodował śmierć motocyklisty, czy pięciolatka z Sulmierzyc, potrąconego przez pijanego traktorzystę na chodniku. Dlatego apelujemy: rolnicy, zacznijcie myśleć. Nie wszyscy. Ta mniejszość, która własne i cudze życie ma za nic. 


foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Kryzys w Mahle?

Przestój czy kryzys w Mahle?
Około 100 pracowników krotoszyńskiej firmy Mahle przebywa obecnie na bezpłatnych urlopach. Ci, którzy wracają z pracy z agencji tymczasowych nie mają przedłużanych umów i lądują na bruku. W zakładzie ponoć panuje zastój spowodowany brakiem długoterminowych zamówień na tłoki. Nikt z zarządu firmy tego nie potwierdza. Przedstawiciel związków zawodowych, Maciej Ratajczak, też ucieka od tematu.

O problemach załogi w krotoszyńskim zakładzie zatrudniającym ponad 3 tys. osób piszemy na bieżąco. Teraz jednak kryzys jest ponoć dość głęboki – Zostałem wezwany do sekretariatu i dowiedziałem się, że idę na miesiąc urlopu bezpłatnego bo nie ma pracy. Od kilkunastu lat robię w tłokach i nie rozumiem tego. Mam rodzinę na utrzymaniu i co ja teraz zrobię. Dodatkowo skończyły się przyjęcia do firm zewnętrznych, a ci co wracają od razu lądują na bruku bez żadnych dyskusji – mówi nam anonimowy pracownik z działu produkcji tłoków. Jak twierdzi sytuacja spowodowana jest reklamacjami tłoków , opisywanymi przez naszą gazetę w kwietniu br., włoskiego koncernu produkującego m. in. auta Fiat Fire. – Nic nam nie mówią, ale jeden z brygadzistów gadał na hali, że chodzi o 5 mln zł, a to dużo. Teraz podobno koncerny samochodowe już nie robią długoterminowych zamówień, a więc do pracy potrzebnych jest mniej osób. Robią selekcję za naszymi plecami nic nam o tym nie mówiąc. Dodatkowo jeśli mieliśmy np. 30 zamówień od firm autobusowych to teraz mamy jedno i to też niepewne – kończy zmartwiony pracownik.
Próbowaliśmy skontaktować się z zarządem Mahle w Krotoszynie. Najpierw drogą e-mailową potem telefonicznie. – Niestety nikt z zarządu nie udzieli Panu informacji ponieważ zarówno pan Adreas Kosicki, jak i pani Lilla Stachowicz znajdują się w delegacji. Nie wiem kiedy dokładnie wrócą, ale jak tylko tak się stanie to przekażę Pana pismo zarządowi i niezwłocznie odpowiem – mówi Renata Salej, sekretarka w firmie Mahle. Kiedy odparłem, że to nie pierwszy e-mail wysłany do firmy z prośbą o odpowiedź pani Renata odparła, że widocznie zarząd nie musiał odpowiadać.
Z podobnymi pytaniami zwróciliśmy się do orędownika pracowników w zakładzie, Macieja Ratajczaka. Ten jednak unikał tematu – Z tym pytaniem proszę do zarządu. Ja nie jestem rzecznikiem prasowym firmy – odparował krótko szef Metalowców w krotoszyńskiej firmie. Czyżby zatem coś się zmieniło. Jeszcze nie tak dawno przecież pan Ratajczak bez problemu udzielał nam informacji o sytuacji jaka ma miejsce w Mahle. Spróbowaliśmy jeszcze u dyrektora od spraw zamówień, ale i on nie był skory do rozmowy – Nie jestem osobą upoważnioną do udzielania państwu odpowiedzi. Proszę kontaktować się z zarządem – mówi Tadeusz Karolczak. – Ostatnio dzieje się źle. Odkąd zaczęliście pisać o faktycznych problemach pracowników to nawet prezes chodził po hali i kiwał palcem do pracowników, co jest przecież wymowne. Zamknijcie się bo wylecicie – kończy nasz informator.
Do tematu powrócimy. Być może zarząd, kiedy wróci z delegacji ,odpowie na nurtujące pracowników pytania. O postępach w tej sprawie będziemy informować na bieżąco.

Pracownicy pogrzebowi kontra proboszcz

Albo pracują dla księdza, albo dla zakładu pogrzebowego
Jeden z pracowników świeckich parafii farnej zgłosił się do naszej redakcji, bo jest zaskoczony zachowaniem proboszcza parafii św. Jana Chrzciciela w Krotoszynie, ks. Adama Modlińskiego.

Cmentarzem komunalnym przy ul. Raszkowskiej w Krotoszynie opiekuje się parafia farna. Pracują tam mężczyźni, którzy na zasadzie porozumienia z proboszczem, ks. Adamem Modlińskim, noszą trumny ze zmarłymi i uczestniczą w pochówku. Jednocześnie pracują też w jednym z krotoszyńskich zakładów pogrzebowych. Ksiądz proboszcz dał im zatem wybór -  albo wykonują swoje obowiązki dla kościoła, albo pracują dla zakładu pogrzebowego. – Pracuję w kościele od prawie dwudziestu lat. Nie jestem zatrudniony na stałe, bo wiadomo, że gdyby  ksiądz nas zatrudnił, to musiałby płacić składki itd. Wykonujemy prace związane ze zbieraniem datków czy oprawą uroczystości pogrzebowych. Pracujemy na zasadzie porozumienia z księdzem. Jako ludzie wierzący robimy to z serca i przywiązania do kościoła. W większości mamy renty i nie pieniądze są ważne, a możliwość bycia jeszcze użytecznym dla drugiego człowieka – mówi chcący pozostać anonimowym mężczyzna.
Informuje, że dodatkowo ma umowy zlecenia w zakładzie pogrzebowym i stąd cały szum. – Ktoś próbował nas skłócić z księdzem Modlińskim, ale mu nie wyszło. Na początku odeszliśmy od niego, bo taki warunek postawił. Obecnie czekamy na rozmowę i jakieś wyjście z sytuacji – kończy nasz rozmówca. – Potwierdzam, że ci panowie są zatrudnieni u mnie na umowę zlecenie. To chyba dobrze, że mają zatrudnienie, prawda? Z tego, co wiem, nie są zatrudnieni przez parafię, a więc mają prawo pracować gdzie indziej – mówi Monika Piotrowska z Centrum Pogrzebowego w Krotoszynie. Aktualnie niektóre osoby pracują u M. Piotrowskiej, a niektóre i u niej, i u księdza.
Skontaktowaliśmy się z proboszczem parafii farnej, który tak tłumaczy sprawę:  – To sytuacja, która w ogóle nie powinna mieć miejsca. Ja nie mogę zatrudnić na umowę zlecenie żadnego z tych panów, ponieważ to wiąże się z dodatkowymi finansami. Nie mogę jednocześnie pozwolić na to, żeby ci panowie, jak im się podoba, pracowali na rzecz kościoła i w zakładzie pogrzebowym. Ks. A. Modliński obiecał, że w najbliższym czasie zorganizuje spotkanie ze wszystkimi pracownikami i przedstawicielami zakładów pogrzebowych. - Chcę ustalić jakieś wspólne stanowisko, aby nie dochodziło do żadnych konfliktów np. przy organizowaniu uroczystości pogrzebowych.


Pracownikami kościelnymi w świetle prawa kościelnego (ustawa o stosunku państwa do Kościoła katolickiego w Rzeczpospolitej Polskiej z 17 maja 1989 roku – Dz. U. Z 1989 r. nr 29, poz. 154 ze zm. oraz ustawa o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie z  24 kwietnia 2003 r. – Dz. U. Nr 96, poz. 873) mogą zostać osoby świeckie, które są praktykującymi katolikami, ukończyły 18 lat, mają odpowiednie kwalifikacje zawodowe oraz wyróżniają się walorami religijnymi i moralnymi. Bezpośrednim zwierzchnikiem i pracodawcą pracowników kościelnych jest proboszcz parafii. Bez zgody proboszcza pracownik kościelny zatrudniony na pełnym etacie nie może wykonywać innej pracy zawodowej.


foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Chcą wspierać budowę wiatraków

Takich wiatraków w gminie ma stanąć 17
W urzędzie gminy trwają końcowe prace związane z wydaniem decyzji środowiskowej w sprawie budowy 17 wiatraków przez rawicką firmę Altus. Do trwającej od kilku lat procedury decyzyjnej, na początku września, dołączyła Fundacja Instytutu Kajetana Koźmiana z Warszawy. 
                                                   
Być może jeszcze w tym miesiącu gmina Kobylin wyda decyzję o środowiskowych uwarunkowaniach dla przedsięwzięcia polegającego na budowie „Farmy Wiatrowej Kobylin”, składającej się z siedemnastu elektrowni wiatrowych, położonych w obrębach wsi: Zalesie Wielkie, Targoszyce, Łagiewniki, Starkówiec, Fijałów, Górka i Kuklinów. – 30 sierpnia wpłynął wniosek  Fundacji Instytut Kajetana Koźmiana o dopuszczenie do udziału na prawach strony w postępowaniu administracyjnym w sprawie wydania decyzji.  Nie wiem co takiego chce od postępowania Instytut. Nie potrafię również powiedzieć czy jak decyzja zostanie wydana to fundacja będzie chciała ją blokować czy może wspierać – mówi Wiesław Popiołek z kobylińskiego magistratu.
 Z dołączonego do wniosku statutu Fundacji wynika, że jej celem jest min. informowanie, wspieranie i realizowanie działań na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i naturalnego oraz zrównoważonego rozwoju, a także wspieranie inicjatyw gospodarczych mieszkańców wsi i małych miast, wspieranie rozwoju technologii energooszczędnych oraz promowanie wykorzystania energii ze źródeł odnawialnych. – Dlatego też uznano, że fundacja może uczestniczyć na prawach strony w przedmiotowym postępowaniu – zakończył W. Popiołek.
Okazuje się, że Instytut Kajetana Koźmiana dołączył do procedury wydawania decyzji środowiskowej w Kobylinie ponieważ robi to w całej Polsce przy okazji wydawania innych decyzji w ramach ogólnopolskiej kampanii  „Dobre praktyki dla energii wiatrowej” .  – Chcemy, aby wszelkie inwestycje powstawały w sposób niesprzeczny z nowoczesnymi standardami ochrony środowiska oraz potrzebami mieszkańców i normami prawnymi. Ważne jest aby przedsiębiorcy respektujący te standardy bez problemów uzyskiwali zgodę na realizację inwestycji. Aby to osiągnąć, konieczna jest współpraca z władzami lokalnymi i państwowymi oraz przedstawicielami mieszkańców – mówi specjalistka z zakresu prawa administracyjnego i procedur administracyjnych w branży energetycznej oraz ekspert w zakresie ochrony środowiska w Instytucie, Aleksandra Zwolińska.
Instytut Koźmiana będąc niezależną organizacją społeczną, uczestniczy na prawach strony już w ponad dwustu postępowaniach środowiskowych dotyczących budowy farm wiatrowych w całej Polsce.  Dzięki zebranej dokumentacji analizuje i określa wyzwania stojące przed energetyką wiatrową oraz przygotowuje mapę największych dylematów prawno-środowiskowych. - Równocześnie poznajemy oczekiwania, obawy i problemy przedstawicieli samorządów i społeczności lokalnych związane z inwestycjami w farmy wiatrowe. Każdy przypadek to cenna wskazówka, jak budować OZE bez konfliktów i w jakim kierunku powinien być kształtowany kodeks dobrych praktyk – dodaje ekspert.
Podsumowaniem tego etapu prac będzie raport o lokalnych aspektach energetyki odnawialnej w Polsce. Opracowanie, którego pierwszą edycję Instytut planuje na koniec roku,  ma przedstawić mapę polskiej energetyki wiatrowej. Na podstawie nadesłanych materiałów eksperci Instytutu stworzą analizę problemów związanych z inwestycjami oraz wskażą najbardziej palące kwestie i sposoby ich rozwiązywania. Pokażą również przypadki najlepszej współpracy na linii inwestor – społeczności lokalne - władze lokalne.


foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

130 tys. zł do zwrotu?

Remont ulicy Staszica zakończył dwuletnią inwestycję
Na początku lipca br. Urząd Marszałkowski przeprowadził kontrolę krotoszyńskiej inwestycji polegającej na przebudowie ciągu ulic: Magazynowej, Rawickiej i Łukasiewicza. Dopatrzył się uchybień w ogłaszanych przez powiat przetargach. Na ten cel starostwo otrzymało pokaźną dotację. Teraz prawdopodobnie będzie musiał część pieniędzy zwrócić.

Wspomniane ulice poddane zostały całkowitej modernizacji. W pierwszym etapie w roku 2010 całkowicie przebudowano ulice: Magazynową, Rawicką i Łukasiewicza. Natomiast w drugim etapie, w roku 2011, przebudowano ulicę Staszica, która zamknęła całość inwestycji. Całe przedsięwzięcie kosztowało w sumie 9 mln zł, z czego ponad 4 mln pochodziły z dofinansowania; 1,6 mln pochodziło z kasy gminy Krotoszyn, a reszta z budżetu powiatu. Problem pojawił się w momencie kiedy urzędnicy z Urzędu Marszałkowskiego przyjechali na kontrolę i dopatrzyli się nieprawidłowości w ogłaszanych przetargach na ulicy Magazynowej. – Aktualnie badamy całą sprawę. Na dzień dzisiejszy nastąpiło naruszenie przepisów o zamówieniach publicznych. Nieprawidłowości polegają na określeniu przez zamawiającego różnych warunków udziału w postępowaniu w ogłoszeniu o zamówieniu i specyfikacji istotnych warunków zamówienia. Powinny być one ujednolicone, a są różne co mogło prowadzić do ograniczenia zasad uczciwej konkurencji – mówi rzecznik prasowy UM w Poznaniu, Małgorzata Sowier. Dodatkowo brakowało, zdaniem pani rzecznik, kompletnej dokumentacji technicznej modernizowanych odcinków, co również ma wpływ na ogłaszany przetarg.
Na zarzuty odpowiada dyrektor Powiatowego Zarządu Dróg. – Ogłaszane przetargi były już wcześniej przed lipcową kontrolą weryfikowane i nikt wcześniej nie wskazał żadnych uchybień. Później już po ogłoszonych przetargach i wyborze najbardziej korzystnych ofert zmieniło się trochę w prawie o zamówieniach publicznych i teraz odnosi się to do odbytych już przetargów. , Wcześniej takiej wiedzy na temat zmiany w prawie o zamówieniach nie posiadałem. Myślę, że wszystko uda się załatwić bez zbędnego roztrząsania całej sprawy – mówi Krzysztof Jelinowski.
O decyzji poinformujemy na łamach Rzeczy w najbliższym czasie.



Przeczytaj i podaj dalej

Na miłośników czeka wiele książek
W Zdunach od pewnego czasu zrobiło się bardzo literacko. A wszystko to za sprawą bookcrossingu, czyli akcji „uwalniania” książek, którą wspólnie zorganizowali: Biblioteka Publiczna, Urząd Miejski oraz kawiarnia „Czekolada”.

Zacznę może od tego, że pewnego dnia podczas wizyty w urzędzie miasta ujrzałem na stoliku w holu książki. Szczególnie jedna rzuciła mi się w oczy, a że Pilcha uwielbiam jak mało którego polskiego pisarza zacząłem przeglądać kolejne stronice Marszu Polonia. – Może Pan wziąć mi przeczytać. Szczegóły są w książce – zwrócił się do mnie wiceburmistrz, Dariusz Obal.
Okazuje się, że urząd wspólnie z biblioteką i kawiarnią „Czekolada” przygotowali w swoich siedzibach półki lub stoliki z książkami do tzw. „uwalniania”. Można usiąść, wybrać książkę,  poczytać, ewentualnie zabrać do domu lub przynieść z domu swoją książkę. Od lipca można  nieodpłatnie zabrać  książkę z wyznaczonego  miejsca i po  jej przeczytaniu pozostawić w wyznaczonym miejscu, by mógł ją przeczytać ktoś inny. - Zachęcamy wszystkich do włączenia się i rozpowszechniania tej idei, polegającej na  nieodpłatnym przekazywaniu przeczytanych książek , a także uwalnianiu książek z domowych półek.  W jednym z trzech wskazanych miejsc należy zostawić  książkę wraz z informacją o bookcrossingu, którą pracownicy biblioteki włożyli w każdą z książek – kończy wiceburmistrz.
Akcja idzie pełną parą, a chętnych do skorzystania z oferty nie brakuje. – Mam w domu dużo książek i z chęcią dzielę się nimi z innymi. Sama natrafiam na inne książki, których akurat nie czytałam. To świetna akcja i pokazuje, że książki są wciąż bardzo potrzebne. Z mojej klasy wszyscy korzystamy z tej akcji – mówi Agnieszka Pabisiak ze Zdun.

Bookcrossing - narodził się w Stanach Zjednoczonych w 2001 roku za sprawą Rona Hornbakera  i w bardzo krótkim czasie rozpowszechnił się na całym świecie. Polega na nieodpłatnym wymienianiu się przeczytanymi książkami. Tym sposobem uwolniono już cztery miliony książek, które krążą po świecie i zachęcają do czytania. W Polsce działa od 2003 roku, a liczba uwolnionych książek sięga już ponad  5 tysięcy.


foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

poniedziałek, 17 września 2012

Kierunek na czasie

Nowa oferta edukacyjna w przyszłym roku
W Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych im. Józefa Marcińca powstanie nowy kierunek nauczania - dla przyszłych techników urządzeń i systemów energetyki odnawialnej.

Na ostatniej sesji Rady Powiatu Krootszyńskiego radni jednogłośnie wyrazili zgodę na przystąpienie koźmińskiego ZSP do pilotażowego projektu Odnawialne źródła energii, mającego przygotować wielkopolskie szkoły zawodowe do poszerzenia oferty edukacyjnej o technologie odnawialnych źródeł energii. Projekt jest finansowany z unijnego programu operacyjnego Kapitał Ludzki.
Szkoła w Koźminie zainwestuje w niego też własne pieniądze - 5,8 tys. zł. Zakres to szkolenia dyrektorów, szkolnych liderów oraz nauczycieli. Wszyscy będą mieli do dyspozycji odpowiedni sprzęt, który umożliwi późniejsze wdrożenie projektu w szkołach. – Osobą odpowiedzialną za projekt w naszej szkole, czyli liderką, jestem ja. Natomiast wytypowane  do programu nauczycielki to Karolina Tomczak - Zmyślona i Izabela Maciejewska – mówi wicedyrektorka ZSP, Iwona Bałoniak. Dodaje, że poprzez udział w programie, realizowanym od września 2012 do końca marca 2013 r., wszyscy zdobędą kwalifikacje niezbędne do wprowadzenia nowego kierunku już w przyszłym roku szkolnym. – Nauczyciele są już po jednym szkoleniu w Poznaniu. Powoli również powstaje sala, w której znajdzie się odpowiedni sprzęt, m.in. kamera termowizyjna  – kontynuuje liderka.
Zajęcia pozalekcyjne, jak na razie, potrwają łącznie 50 godzin. Uczniowie zapoznają się z tematem odnawialnych źródeł energii, uzyskają możliwość zastosowania wiedzy w praktyce podczas zajęć z wykorzystaniem metody projektowej i zestawów do eksperymentów oraz w trakcie praktyk uczniowskich. – Projekt da nam szansę utworzenia atrakcyjnego kierunku, a młodzieży umiejętności i wiedzę niezbędną do przetwarzania odpadów na energię odnawialną. Kto wie, może w przyszłości i dobrą pracę? W planach jest także założenie powiatowego centrum energii odnawialnej – kończyła I. Bołoniak.


 foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK


Misz–masz na Parcelkach

"Dąbki" póki co cieszą  mieszkańców.
Na ulicy Urbanowiczówny i Samulskiego w Krotoszynie po obu stronach drogi kilka lat temu pracownicy powiatowych służb drogowych posadzili drzewka. Dziś niektóre z nich już nieco wyrosły. Wielu mieszkańców twierdzi, że w przyszłości mogą one spowodować awarię kanalizacji.

Sprawę drzew na Parcelkach poruszył w tym roku na jednym z zebrań rady osiedla  jeden z mieszkańców, który stwierdził, że drzewa, które zostały posadzone przy ulicach jak tylko urosną będą powodować awarię kanalizacji, ponieważ rozrastające się korzenie będą naruszać ułożone pod drogą rury wodociągowe. – Poruszyłem tę kwestię zapobiegawczo. Teraz jak przeczytałem o wycince drzew na Bolewskiego temat powrócił. Ludzie przyzwyczają się do drzew, a potem i tak wytną bo zaczną sprawiać kłopoty i staną się niebezpieczne dla komunikacji w tym miejscu. To może lepiej teraz je usunąć. I rak większość to mizeria nie drzewa – mówi mieszkaniec Parcelek.
Po obu stronach rosną klony, jarzębiny i dęby. Na razie to małe drzewa, które raczej zagrożenia nie stwarzają, a czy mogą spytaliśmy zaprzyjaźnionego dendrologa z Poznania. – Drzewa rządzą się swoimi prawami. Z tego co wiem to drzewka są tak sadzone żeby korzenie nie szły na boki, a w głąb ziemi pionowo (takie stanowisko przedstawił przewodniczący rady osiedla, Stanisław Szpoper – przyp. red.). Moim zdaniem jednak drzewa są posadzone zbyt blisko siebie, a z drzewami jest jak z ludźmi tzn. silniejsze drzewa przetrwają, ale te mniejsze będą chciały dogonić te mniejsze, a jeśli im się to nie będzie udawało to będą się rozgałęziać korzeniami na boki więc w przyszłości trzeba będzie je wyciąć jak np. okaże się, że korzeń narusza jakąś rurę kanalizacyjną – mówi Piotr Galicki.
Żeby tak się nie stało potrzebny jest stały nadzór i odpowiednia pielęgnacja drzew. – Przede wszystkim przycinanie drzew tak żeby ograniczyć im wybijanie się w górę – kończy dendrolog.
Problem w tym, że przycinaniem zajmują się na Parcelkach mieszkańcy, którzy bardzo często sami nadają drzewom odpowiednie kształty. Efekt?  Drzewa – karykatury, które rosną w bardzo różny sposób. Jedne są niskie, inne wyższe, ale są.  I póki co być będą bo w przeciwieństwie do tych na ulicy Bolewskiego jeszcze niebezpieczeństwa nie stwarzają.]


 foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Ten chodnik to fuszerka

Chodnikiem na ul. Rawickiej staje się jezdnia
W dniach 12-13 września w Krotoszynie praktycznie cały czas padał deszcz. Wiele miejsc, zdaniem Dominika Trafalskiego, dopiero wtedy ukazuje niedoróbki pracowników powiatowych służb drogowych. Za przykład podał chodnik obok kamienicy swoich rodziców na ulicy Rawickiej 18. 

Ulicę Rawicką, podobnie jak ulicę Magazynową i ulicę Łukasiewicza przebudowano w 2010 roku. Niestety nie zajęto się modernizacją chodników, które tylko docelowo odświeżono i wyrównano. Mieszkańcy już wtedy głośno mówili o tym, że za jakiś czas popękane miejscami płyty chodnikowe zaczną sprawiać kłopoty. Dodatkowo tam gdzie trwały prace w wielu zrobionych już częściach ulicy Rawickiej na chodniku parkował ciężki sprzęt, który powodował, że płyty się zapadały. – Ostatnio robili „Dino” i cały sprzęt stał na poboczu. Widać jak płyty są pochylone, a deszcz zrobił swoje i nie ma jak przejść z dzieckiem – mówi Dominik Trafalski. Dodaje jednocześnie, że niejednokrotnie już interweniował w tej sprawie w Powiatowym Zarządzie Dróg, ale bez większych skutków. – Jak jest ciepło nie ma problemu bo wody nie ma, a jak popada to robi się jeziorko nie do przejścia. Dodatkowo woda przedostaje się do piwnicy. Nie wspomnę też o tym, że jak nie daj Bóg komuś coś się stanie to kto odpowie? Oczywiście właściciel kamienicy –mówi nasz rozmówca.
Udaliśmy się na miejsce i sprawdziliśmy. Faktycznie woda zalega na całości chodnika w obrębie całego budynku kamienicy. O przejściu tą częścią chodnika nie ma mowy chyba, że w dobrych kaloszach. – I co mam wiaderkiem tę wodę wybierać za każdym razem. Niech naprawią chodnik, który sami zepsuli i tyle. Nie mamy już cierpliwości po prostu – dodał pan Dominik.
Skontaktowaliśmy się z dyrektorem PZD, który ustosunkował się do sprawy. – W tym roku niestety nie jest możliwa modernizacja chodnika na ulicy Rawickiej ze względu na brak funduszy. Powrócimy do tematu za rok. Jeżeli chodzi o tę sytuację, która się wydarzyła to oczywiście przyjrzymy się problemowi i w miarę możliwości zaradzimy mu. Być może wystarczy tylko odpowiednio wyrównać tę część chodnika tak żeby nie stała tam woda – powiedział Krzysztof Jelinowski.
Zdaniem mieszkańca samo wyrównanie chodnika jednak nie rozwiąże sprawy. – W tym miejscu powinien być jakiś odpływ wody i studzienka. Wtedy problem zniknąłby raz na zawsze – zakończył pan Dominik.

wtorek, 11 września 2012

Oddali hołd poległym i pomordowanym

Zebrani uczcili bohaterstwo, poświęcenie i walkę za ojczyznę
Około godziny 19.00, w ostatni dzień sierpnia, na placu Glabera obok klasztoru franciszkanów zgromadziła się spora liczba mieszkańców Kobylina. Wszystko po to żeby oddać hołd tym, którzy oddali swoje życie za ojczyznę podczas II wojny światowej. Uroczystości odbyły się w 73. rocznicę tego tragicznego wydarzenia.

Uroczysty apel odbył się  przy pomniku „Poległym i Pomordowanym” poświęcony ofiarom wojny, a w szczególności obywatelom Kobylina, którzy stracili życie w wyniku działań wojennych.  W apelu uczestniczyło społeczeństwo miasta i gminy, władze samorządowe, przedstawiciele szkół, zakładów pracy, partii i organizacji pozarządowych. Byli również harcerze, a o oprawę dbała niezastąpiona  orkiestra dęta przy OSP w Kobylinie.
W przemówieniach podkreślano, że nie należy zapominać o tym, co miało miejsce 73 lata temu. Wszyscy spotkali się w miejscu narodowej pamięci, miejscu uświęconym przelaną krwią za ojczyznę. Czym dla współczesnego Polaka są takie ślady historii? - Naród, który traci pamięć przestaje być narodem, dlatego w działaniach gminy ważne jest by o patriotyzmie nie tylko mówić, ale czynem krzewić go wśród młodego pokolenia – mówił burmistrz, Bernard Jasiński. Inni podkreślali również, że w historii każdego narodu są takie chwile, które nigdy nie zaginą, których nigdy nie przysypie popiół zapomnienia. Przekazana z pokolenia na pokolenia wiara w odzyskanie niepodległości pozwoliła ocalić marzenia i je zrealizować. Zapłaciliśmy jako naród wysoką cenę, ale też dlatego nie zabrakło w naszej historii bohaterstwa, poświęcenia, walki do ostatniej kropli krwi, ponieważ dobro naszej ojczyzny jest dla nas Polaków wartością najwyższą i najważniejszą. - Dla was młodzieży jest ta lekcja historii. Mam prośbę, abyśmy zawsze o tym pamiętali. Oni potrzebują naszej pamięci – puentował włodarz.
Na zakończenie zapalono znicze i złożono wiązanki kwiatów. Organizatorem uroczystości było kobylińskie towarzystwo kulturalne. Przypomnijmy, że pomnik w Kobylinie to pomnik powstańców wielkopolskich i ofiar II wojny światowej projektu Wojciecha Korytowskiego i Tadeusza Piskorskiego. Odsłonięto go w maju 1979 roku na miejscu pomnika powstańców z 1937 roku, który zniszczyli hitlerowcy. Z prawej strony leżą na podwyższeniu dwie poziome płyty granitowe, między którymi umieszczono pochyło przestrzenną metalową podobiznę krzyża powstańczego. Po lewej stoją dwa nieregularne słupy granitowe (na lewym metalowy herb Kobylina), a między nimi usytuowano ostrosłupowe elementy metalowe (na skrajnym z nich daty 1939-1945). Z przodu na tablicy ze szlifowanego granitu wykuto napis: Poległym i pomordowanym za Ojczyznę i wolność społeczeństwo ziemi kobylińskiej.

Poświęcili nowe auto

Wóz z Kuklinowa już bierze udział w akcjach
2 września w Kuklinowie odbyło się uroczyste poświęcenie samochodu strażackiego Ochotniczej Straży Pożarnej. Będzie ono wspierać formacje pożarnicze w akcjach ratowniczo-gaśniczych na terenie gminy Kobylin i powiatu krotoszyńskiego.

Ochotnicza Straż Pożarna w Kuklinowie otrzymała nowy samochód dzięki dotacji gminy Kobylin w 2011 roku dla Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Krotoszynie. To właśnie komenda główna wnioskowała o zakup lekkiego samochodu ratownictwa drogowego w kwocie 98 tys. 600 zł. . Po zakupie nowego samochodu komendant powiatowy przekazał dotychczasowy wóz do OSP Kuklinów. Jest to samochód gaśniczy GLBA 1,3/16 marki STAR L20 z 2003 roku. – Na pewno, jak już wielokrotnie wspominałem na łamach „Rzeczy”, auto usprawni system pożarnictwa na terenie gminy Kobylin. Dzięki nowemu wozowi będziemy mogli lepiej rozdysponowywać jednostki do odpowiednich akcji strażackich. Nie zawsze jest bowiem potrzebny wóz gaśniczy. Bardzo często wyjeżdżamy do akcji typowo ratowniczych związanych z kolizjami czy wypadkami. Kuklinowski wóz jest do tego przystosowany – mówi komendant OSP w Kobylinie, Stanisław Frąckowiak.
Niedzielna uroczystość poświęcenia nowego wozu rozpoczęła się przy Szkole Podstawowej w Kuklinowie, po czym nastąpił przemarsz pod „Dom Strażaka”. Tam odbyła się msza święta, podczas której ksiądz Henryk Muszyński  poświęcił przekazany OSP Kuklinów samochód. Po mszy św. odbyły się przemowy i okolicznościowe odznaczenia. Wszystkich gości powitał prezes OSP Kuklinów, Roman Nowaczyk. Na uroczystości stawili się m. in.: wiceprzewodniczący rady miejskiej w Kobylinie, Grzegorz Okupnik; zastępca komendanta powiatowego PSP w Krotoszynie, Tomasz Niciejewski czy też prezes zarządu oddziału powiatowego związku OSP RP w Krotoszynie, Edward Kozupa. Były również poczty sztandarowe z terenu gminy Kobylin oraz zaprzyjaźnione jednostki OSP z Lutogniewa i Baszkowa. Podczas trwania oficjalnej części medalem za wysługę lat, przyznanym przez zarząd wojewódzki związku OSP RP,  uhonorowano Jerzego Woźniaka za 50 lat służby w pożarnictwie. Po tym akcencie uroczystości przeniesiono do „Domu Strażaka”, gdzie odbyło się wspólne biesiadowanie.

Skontrolowano 11 stacji diagnostycznych

Kontrola stacji zwiększa bezpieczeństwo na naszych ulicach
W miesiącach lipiec-sierpień br. skontrolowano stacje kontroli pojazdów na terenie powiatu krotoszyńskiego. Kontrola nie wykazała większych nieprawidłowości z wymaganiami gwarantujących wykonywanie odpowiedniego zakresu badań technicznych pojazdów.

Przez dwa miesiące pracownicy starostwa powiatowego skontrolowali stacje w Krotoszynie: na ulicy Nowy Folwark1, ulicy 56 Pułku Piechoty i ulicy Koźmińskiej; w Koźminie na ulicy Boreckiej 58 i ulicy Wierzbowej 25; w Rozdrażewie na ulicy Parkowej 1 i ulicy Koźmińskiej 13; w Zdunach na ulicy Łacnowej 48; w Kobylinie na ulicy Strzeleckiej 2 oraz Starym Kobylinie 11d i w Sulmierzycach na ulicy Gen. Świerczewskiego 28.
Przeprowadzane działania pracowników starostwa skupiały się głównie kontroli wyposażenia kontrolno-pomiarowym dostępnego na stacjach oraz warunkach lokalowych. – U nas kontrola wypadła dobrze. Praktycznie nie było uwag. Takie tam drobne sprawy związane z porządkiem – powiedział pracownik stacji z ulicy 56. Pułku Piechoty w Krotoszynie. Na innych jednak nieścisłości się pojawiły. – W zakresie wykonywania badań technicznych pojazdów w trakcie kontroli pojawiło się kilka nieprawidłowości przy przeprowadzaniu okresowych badań technicznych pojazdów. W związku z powyższym wszyscy diagności zostali zobowiązani do bezwzględnego przestrzegania przepisów w sprawie zakresu i sposobu przeprowadzania badań technicznych pojazdów oraz wzorów dokumentów obowiązujących przy tych badaniach – mówi naczelnik wydziału komunikacji i dróg, Tadeusz Olejniczak. Dodaje jednocześnie, że wykryto również pewne nieścisłości związane z wymaganą dokumentacją. – Mają one związek z różną interpretacją  prawa przez diagnostów oraz niewykreślania pewnych danych w zaświadczeniach z przeprowadzanych przeglądów technicznych pojazdów. To jednak tylko uchybienia – zakończył naczelnik.
Aktualnie na stacjach diagnostycznych zatrudnionych jest w sumie 34 uprawnionych diagnostów, a kontrola przeprowadzana przez starostwo jest coroczną kontrolą, która ma usprawnić działania naszych stacji. – Prawidłowa działalność stacji kontroli przedkłada się bezpośrednio na bezpieczeństwo w ruchu drogowym, dlatego ważne jest aby funkcjonowały one prawidłowo, a także aby wszystkie badania techniczne zostały przeprowadzane zgodnie z przepisami – zakończył T. Olejniczak.
Przypominamy kierowcom o badaniu technicznym. Dla wielu bowiem wrzesień to miesiąc aktualizacji tego badania. – Ceny praktycznie się nie zmieniły. Okresowe badanie techniczne kosztuje 98 zł. Natomiast koszt badania technicznego pojazdu wyposażonego w instalację gazową LPG to 162 zł. – informuje pracownik krotoszyńskiej stacji z ulicy 56 Pułku Piechoty.




foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Gra o ciała

Jest  chłodnia miejska więc po co szpitalowi przetarg?
To tutaj trafia większość ciał ze szpitala
Gulczyńscy też przymierzają się do budowy chłodni
Do naszej redakcji zgłosił się krotoszynianin, który był zbulwersowany sytuacją w krotoszyńskim szpitalu, w którym niedawno zmarła bliska mu osoba. Kiedy w nocy pojechał po ciało okazało się, że ciała tam nie ma. Żeby było bardziej groteskowo nikt z personelu nie potrafił mu powiedzieć gdzie się znajduje.

Sytuacja wydarzyła się pod koniec sierpnia i nie jest jedyną jaka miała miejsce w krotoszyńskim szpitalu. Już wcześniej dochodziły do naszej redakcji podobne sygnały, ale dopiero teraz po zgłoszeniu i rozmowie, z chcącym pozostać anonimowym mężczyzną, pozwoliła na zbadanie tematu. – Nikt nie wiedział gdzie jest ciało. Mówili: niech pan zobaczy w miejskiej chłodni, albo w którymś zakładzie pogrzebowym. Okazało się, że ciało było w Centrum Pogrzebowym u pani Piotrowskiej na ulicy Staszica – mówi nasz rozmówca. Dodaje jednocześnie, że to nie do pomyślenia żeby szpital powiatowy nie posiadał własnego prosektorium. – Już nawet nie o to chodzi, ale brak jakiejkolwiek informacji o tym gdzie znajduje się ciało powinna chyba być – zakończył.

Szpital ogłosi przetarg

Przedstawiliśmy sytuację dyrektorowi SP ZOZ w Krotoszynie, który na całą sprawę odpowiedział w oficjalnym piśmie. Okazuje się, że w statutowej strukturze szpitala nie istnieje obecnie prosektorium, a w pomieszczeniach budynku szpitala od wielu lat nie wykonuje się sekcji zwłok. - Pomieszczenia te służyły do przechowywania i wydawania osobom uprawnionym zwłok osób zmarłych w szpitalu. Wydane w 2012 roku rozporządzenia Ministra Zdrowia w istotny sposób modyfikując obowiązki szpitali, z jednej strony pozwalają na zastosowanie bardziej elastycznych rozwiązań w  regulowanym zakresie, z drugiej strony obligują szpitale do zapewnienia przechowywania zwłok wyłącznie w chłodni, nie zobowiązując szpitala do jej bezwzględnego posiadania – mówi Paweł Jakubek.
Szpital musiał szukać jakiegoś rozwiązania żeby móc przechowywać zwłoki. Do dyspozycji miał dwie opcje. Albo dojść do porozumienia z chłodnią miejską przy cmentarzu komunalnym, albo z jedynym w Krotoszynie zakładem pogrzebowym, który posiada komorę chłodniczą. Na zasadzie porozumienia zwłoki osób bliskich przechowywane są aktualnie w Centrum Pogrzebowym pani Moniki Piotrowskiej na ulicy Staszica w Krotoszynie. – W związku z zaleceniami Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej zmuszeni byliśmy doraźnie rozwiązać problem, zlecając usługę przechowania zwłok i ich wydania jedynemu zakładowi pogrzebowemu, dysponującemu własną, profesjonalną chłodnią. W trakcie realizacji tej usługi okazało się, że rozwiązanie takie ma wiele zalet dla organizacji pracy szpitala i zdecydowaliśmy o jego kontynuacji, zbierając pierwsze doświadczenia, pozwalające na przygotowanie precyzyjnej specyfikacji dla tego nowego rozwiązania – kontynuuje dyrektor.
W byłym prosektorium szpitalnym znajduje się obecnie magazyn odpadów aktywnych biologicznie gdyż jego pomieszczenia spełniają standardy i zapewniają odpowiedni reżim sanitarny dla takiej funkcji. - O naszych zamierzeniach, zarówno w zakresie trwałego outsourcingu przechowywania zwłok jak i przeniesienia magazynu aktywnych biologicznie odpadów medycznych poinformowaliśmy WSSE w Poznaniu, sprawującą nadzór nad naszym szpitalem. Zamierzamy zlecenie usługi na zewnątrz na okres 6 miesięcy. Po tym okresie zapadną dalsze decyzje w tej sprawie – dodaje P. Jakubek.
Jeszcze we wrześniu szpital zamierza rozpisać przetarg do instytucji mogących przechowywać zwłoki. – SP ZOZ w Krotoszynie zamierza powierzyć dalsze wykonywanie usługi  wykonawcy wyłonionemu z zachowaniem zasad uczciwej konkurencji. Prace nad przygotowaniem stosownej dokumentacji niezbędnej do przeprowadzenia procedury zapytania ofertowego są na ukończeniu – zakończył dyrektor.

Gulczyńscy, Piotrowska, a może ktoś inny?

Aktualnie wszystkie zakłady pogrzebowe korzystają z komory chłodniczej dostępnej u pani Piotrowskiej, która prowadzi Centrum Pogrzebowe od ubiegłego roku. – W naszym zakładzie jako jedyni posiadamy komorę chłodniczą, w której przechowujemy trzy ciała. Oprócz tego mamy też salę pożegnalną i na życzenie klienta ubieramy ciało i dokonujemy wszelkich możliwych działań by ostatnie pożegnanie było pełne szacunku i godności – zaczyna Monika Piotrowska.
O tym, że istnieje porozumienie pomiędzy nią, a szpitalem również opowiada. – Ze szpitalem współpraca układa się naprawdę dobrze. Z resztą inne zakłady pogrzebowe korzystają również z naszej komory i sali pożegnalnej. Mam nadzieję, że wkrótce zostanie ogłoszony przetarg i uda się go wygrać by ta współpraca dalej się rozwijała – kończy właścicielka.
Konkurencja jednak nie śpi. Najstarszy zakład pogrzebowy „Gulczyńscy” też ma w planach budowę chłodni i to, jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, aż sześciu na ulicy Kaszarskiej w Krotoszynie. – To, że szpital nie posiada własnego prosektorium to sytuacja nie do pomyślenia. Obecnie jest tak, że ciała są przechowywane u pani Piotrowskiej ponieważ posiada ona komorę chłodniczą. Dla mnie jest to dziwne. Przecież jest chłodnia miejska. Rodziny mogłyby śmiało stamtąd zabierać ciało i wybrać sobie zakład pogrzebowy, z którego usług chcieliby skorzystać. A tak jak jadą do pani Piotrowskiej to co? Mają tam wszystko. Nie skorzystają z jej usług jeżeli już ciało się tam znajduje? – zaczyna Tomasz Gulczyński.
Dodaje jednocześnie, że jako zakład chce wziąć udział w przetargu, ale nie jest to takie proste. – Oczywiście planujemy zrobić takie zaplecze, w którym będziemy mogli przechowywać zwłoki, ale na to potrzebne są różnego typu zgody, a to wiadomo, że trwa. Jeśli nie uda nam się to w tym roku to na pewno w przyszłym powstanie i reasumując jeśli zdążymy do przetargu to weźmiemy w nim udział, a jeśli nie to na pewno wystartujemy w następnym – zakończył T. Gulczyński




foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Kogo przyjmuje się do Mahle?

Tak się dzisiaj zatrudnia ludzi.
Pracownicy krotoszyńskiej firmy są zaniepokojeni tym, kogo kierownictwo przyjmuje do pracy. Często, ich zdaniem, są to osoby, które z zawodem ślusarza mają niewiele wspólnego, a o zagadnieniach technicznych nie mają pojęcia. Cierpi na tym cały zakład ponieważ odpowiedzialność spada na innych pracowników, którzy płacą za błędy niewykwalifikowanych tzw. „żółtych”.

Sytuacja w Mahle w ostatnim czasie, zdaniem naszego informatora, jest nieciekawa. Stali pracownicy z wieloletnim stażem gorąco dyskutują m. in. na forach internetowych firmy twierdząc, że wina częstych reklamacji tłoków to w głównej mierze niewiedza osób, które są przyjmowane do firmy, a często nie mają wykształcenia technicznego. -  Ostatnio na jednym z zebrań, pan kierownik obróbki mechanicznej tłoków zażądał aby brygadziści szkolili swoich pracowników tzw. żółtych. Jako temat szkoleń podał np. obliczanie tolerancji rysunkowych . Ręce mi opadły. Kto przyjmuje tych ludzi do pracy? A może już nie ma w czym wybierać? .Jak na stanowisko operatora maszyn skrawających można przyjmować osoby nieznające takich zagadnień.  To tak jak przyjąć kucharza, który nie wie z czego jest rosół i jeszcze winić szefa kuchni za ich niewiedzę – mówi anonimowo pracownik.  
Skontaktowaliśmy się z firmą żeby ustosunkowała się do tej opinii. – Aktualnie przyjmowanie nowych pracowników jest wstrzymane. Jeżeli natomiast chodzi o tych, co zostali przyjęci to organizowane są specjalne szkolenia, które mają na celu zaznajomienie nowych osób ze specyfiką pracy w zakładzie. Dodatkowo nowe osoby zawsze pracują z osobami doświadczonymi więc mają czas na nauczenie się jak dokładnie wykonywać swoją pracę – mówi Maiej Ratajczak ze związku Metalowców. Dodaje jednocześnie, że szkolenia te wcześniej odbywały się poprzez krotoszyński Urząd Pracy, a aktualnie nie wie jak to wygląda. Co do osób, które są przyjmowane wyraża się zapobiegawczo. – Ci, co są przyjmowani spełniają pewne założenia firmy, a z grupy, która stara się o pracę wybierani są nieliczni także jeżeli ktoś twierdzi, że przyjmujemy byle kogo jest w błędzie – zakończył.
Praca w Mahle nierozerwalnie wiąże się ze ślusarstwem. W zakładzie pracuje ponad 3 tys. osób. W tym około 80 proc. osób z powiatu krotoszyńskiego. Postanowiliśmy sprawdzić czy w Urzędzie Pracy są jakieś oferty pracy skierowane od Mahle oraz czy firma wnioskuje o jakieś szkolenia. – Od stycznia do teraz żadnej oferty pracy z Mahle nie mieliśmy – odpowiada wicedyrektor PUP w Krotoszynie, Małgorzata Grzempowska. – Żadnych ofert nie ma bo firma sama sobie zatrudnia. Przed zakładem nie ma praktycznie tygodnia żeby nie wyświetlano ogłoszenia o tym, że szukają osób do pracy. Nie wiem czy to ma nas zastraszyć, zmusić do cięższej pracy czy może po prostu do niej zniechęcić – puentuje nasz rozmówca.
Jeżeli chodzi o szkolenia to temat jest bardziej złożony. – Współpraca z firmą Mahle układała się bardzo dobrze we wcześniejszych latach. Potem już niestety coraz słabiej. W 2011 roku było tylko jedno szkolenie dla 20 osób na stanowisko operatora obrabiarek skrawających. Zatrudnienie w firmie znalazło wtedy 16 osób. W tym roku żadnych szkoleń nie organizowaliśmy bo takiego zapotrzebowania firma nie wniosła. Prawdopodobnie kiedy przyjęcia do Mahle odbywają się przez firmy tymczasowe to oni z takimi ofertami będą wychodzić. Kilka takich ofert m. in. z Sanpro już było w ubiegłym roku– mówi M. Grzempowska.
Z ciekawości spytaliśmy również o szkolenie na ślusarza. – Pod kątem tego zawodu nie mieliśmy żadnego szkolenia – kończy wicedyrektor.
Kto zatem pracuje w Mahle? -  Kierownictwo przyjmuje ludzi jak na łapankach. Nie wymaga na rozmowach wstępnych niczego, a później brygadziści i stali pracownicy dostają po uszach bo nowi nie umieją tolerancji obliczyć (zagadnienie matematyczne przyp. red.). Skoro już przyjmuje się ludzi bez elementarnej wiedzy może jakiś system szkoleń by się przydał zaraz na początku rekrutacj.. Kilka godzin podstaw dla całej grupy ochotników, potem egzamin i ewentualne przyjęcie do pracy, a nie byle kogo żeby tworzyć bylejakość w zakładzie – zakończył nasz rozmówca.    



foto by P.W.PŁÓCIENNICZAK

Kto tu kogo robi w trąbę?

Nie zawsze potrzeby są realne.
Mirosław W. Z Krotoszyna jest bezrobotny. Nie ma żadnej renty, ani zasiłku. Dodatkowo na początku sierpnia uległ wypadkowi, w którym złamał żebro. Nie może podjąć pracy. Zgłosił się zatem do Miejsko-Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w której poprosił o pomoc. Otrzymał bony żywnościowe na kwotę 60 zł. Za jakiś czas znów tam wrócił. Pomocy jednak nie uzyskał.

Historia Mirosława W. (50 l.) jest smutną historią. Może warto tylko napisać, że los nie był dla niego łaskawy. W jednym roku pan Mirosław stracił matkę i żonę. Mężczyzna nie radzi sobie życiowo. Ma, nota bene, mieszkanie na ulicy Kobylińskiej, ale co z tego skoro nie potrafi znaleźć sobie pracy. –Jestem schorowany i ciężko jest mi znaleźć pracę w Krotoszynie. Właściwie nie wiem co chciałbym robić. Potrafię wiele rzeczy. Ostatnio imam się różnych fuch, ale teraz ze względu na pęknięte żebro nic nie mogę robić, a jeść coś trzeba – mówi nasz rozmówca.
Na początku sierpnia, jak twierdzi pan Mirosław, robił porządki w domu i niefortunnie podczas zawieszania firanek spadł z parapetu i uderzył w szafkę w ten sposób, że złamał żebro. Hospitalizacja trwała cztery dni, na co przedstawił w redakcji dowody w formie wypisu ze szpitala. Bez grosza przy duszy udał się do MGOPS w Krotoszynie. – 13 sierpnia dostałem 60 zł w bonach. Na jakiś czas starczyło, ale teraz nie mam już nic. Poszedłem więc drugi raz. Pani była nieuprzejma i powiedziała, że następne pieniądze mogę dostać dopiero 12 września. To kawał czasu. Co mam zrobić? Czy tak powinno się pomagać ludziom? Dla żulerni mają pieniądze, a dla takich jak ja już nie – żalił się mężczyzna.
Skontaktowaliśmy się z kierownikiem sekcji pomocy środowiskowej, która tłumaczy całą sytuację. – Pan Mirosław jest nam dobrze znany. Chciałabym tylko dodać, że ten pan ma problem z alkoholem i w takim stanie przyszedł do nas. Faktycznie 13 sierpnia otrzymał od nas pomoc. Natomiast później już nie, ponieważ nie potrafił udokumentować dalszego leczenia wskutek odniesionych obrażeń. Obowiązują nas przepisy i procedury, których musimy się trzymać – mówi Lidia Pawłowska. Dodaje jednocześnie, że MGOPS chciał w tym dniu mężczyźnie pomóc, ale ten z niej nie skorzystał. – W pewnym momencie powiedział, że potrzebuje pieniądze na leki. Powiedziałam mu żeby dał receptę, albo spisał jakie leki potrzebuje i poczekał, a pracownica pójdzie do apteki i mu je kupi. On jednak tylko się obruszył i wyszedł – kontynuuje kierownik.
Dowiedzieliśmy się również, że pan Mirosław ostatnio nie zamieszkuje sam. Przebywa u niego również kobieta, z którą w ostatnim czasie zasnął w upojeniu alkoholowym i omal nie spalił mieszkania. Pisaliśmy o tym w jednym z wcześniejszych numerów. – Takich ludzi jak pan Mirosław niestety nie brakuje. Chcemy im pomagać, ale w ramach zdrowego rozsądku i realnych potrzeb. Te naszym zdaniem, takimi nie są. Zobaczymy co będzie 12 września kiedy do nas wróci. Nie jest bowiem ani zarejestrowany jako bezrobotny, ani z tego co wiemy nie szuka żadnej pracy. Do lekarza też raczej ma nie po drodze bo na ostatnie zaświadczenie czekaliśmy bardzo długo. – kończy L. Pawłowska.